Quantcast
Channel: Don't stop me now! » festiwal biegowy
Viewing all articles
Browse latest Browse all 2

7. Półmaraton Warszawski. Relacja.

$
0
0
Jest moc? Jest siła? Jest radość? Te trzy pytania, były najczęściej zadawanymi przeze mnie podczas półmaratonu w Warszawie. Były one zadawane jednak i w sposób odmienny, niż zwykle i w innych niż zwykle okolicznościach. Zdarłem sobie gardło do granic możliwości, krzycząc do tłumu osób za moimi plecami i pytając się o powyższe. I jak dawno nie, miałem gigantyczne dreszcze na plecach, kiedy dziesiątki, a może i setki gardeł odpowiadały mi, że to wszystko JEST!!!
Największy półmaraton w Polsce przeszedł już do historii, a ja się cholernie cieszę, że miałem możliwość być jego częścią, jego uczestnikiem. Wszystko zaczęło się we wrześniu 2011, kiedy udało mi się być pacemakerem podczas Maratonu Warszawskiego (zapisy już za dwa tygodnie, a meta na murawie Stadionu Narodowego!!!). Mimo, że stolicy naszego kraju nigdy nie lubiłem, to z perspektywy biegacza wyglądała zupełnie inaczej. Zimą zeszłego roku stwierdziłem, że z chęcią powrócę do Warszawy, tym razem na półmaraton i także pomogę komuś osiągnąć dobry wynik. Wybrałem prowadzenie grupy na dwie godziny. Im bliżej było biegu, tym bardziej uświadamiałem sobie, jak istotna i jak ważna jest to grupa, pamiętając, jak przecież kilka lat temu sam przymierzałem się do swojego pierwszego półmaratonu. Byłem bardzo podekscytowany, kiedy to wsiadłem do autobusu i udałem się w kierunku Warszawy…
Zaraz po przyjeździe skierowałem swoje kroki do biura zawodów. Odebrałem pakiet startowy (izotonik, bawełniana koszulka, paczka nawilżanych chusteczek, makulatura), wziąłem opaskę na rękę z międzyczasami, zwiedziłem targi (które w moim odczuciu są znacznie bardziej ubogie, niż w przypadku expo w Poznaniu) i poszedłem na pasta party.
Tutaj wielki plus, bo dawno nie jadłem tak dobrego makaronu. Drugi plus za to, że można było uraczyć się zimnym piwkiem do tego wszystkiego. Wziąłem co moje, poszedłem na trawnik przy Centrum Olimpijskim, gdzie mieściło się biuro zawodów, tam się rozłożyłem i zrobiłem sobie piknik:) Miałem jeszcze dużo czasu do godziny od której można było stawiać się w hali, w której nocowałem, więc zupełnie nigdzie mi się nie spieszyło.
Dołączył do mnie również Marcin, z którym to najpierw poznaliśmy się online na jednym z for internetowych, dotyczących grupy na 2:00 w połówce, a w niedzielę mogliśmy poznać się na żywo i porozmawiać. Po przyjemnościach przyszedł czas na obowiązki, czyli trzeba było się zbierać i jechać na halę. Po drodze wstąpiłem jeszcze na małą pizzę, bo czułem że jestem głodny, a i węglowodanów nigdy za wiele, nawet w przypadku (dla mnie) tak wolnego biegania w dniu następnym.
Na hali rozpakunek – karimatka, śpiworek, książka, słuchawki, picie, przygotowanie ciuchów na dzień następny – do tego pogaduchy ze znajomymi, przestawienie zegarka, koło 24 gaszenie światła i można iść spać. Za kilka godzin ważny start.
O poranku konsternacja. Budziki dzwonią, ale która jest godzina? Przestawiły się same, czy nie? Telefony do znajomych, sprawdzanie przez nich godziny w TVN24. W moim przypadku obudziłem się o godzinę za wcześnie. Telefon przestawiony podwójnie. Ale że słońce wpadało już do hali, to snu nie było, lekkie drzemanie, a potem pobudka. Sprawdzone śniadanie przed dłuższym biegiem: jogurt ze zbożami, 2 knoppersy (i jeszcze jeden paręnaście minut przed startem), banan i izotonik. Po takim zestawie czuję się najlepiej. Pod Stadionem Narodowym, gdzie były ulokowane start, meta oraz szatnie i depozyty, pojawiłem się chwilę po godzinie 8. W startowe ciuchy przebrałem się już na hali, więc pozostało mi tylko odebranie koszulki pacemakera, baloników, tabliczki, oddanie rzeczy do depozytu i można było skierować kroki na start. W strefie startowej mnóstwo ludzi podchodziło do mnie, witało się, zadawało wiele pytań, a ja z wielką przyjemnością na to wszystko odpowiadałem i czułem, jak na moich plecach zwiększa się ciężar tego, co mam tu do zrobienia. Ale to był fajny ciężar, wiedziałem, że nie może się nie udać, wiedziałem, że oni wszyscy zrobią to, po co tu przyszli. Start był falami. Byliśmy podzieleni na strefy. Nasza grupa wystartowała pół godziny po pierwszej, więc udało nam się dość porządnie zmarznąć. Jednak moment, kiedy to wystartowała grupa przed nami, a my zostaliśmy w pierwszej linii i mieliśmy przed sobą tylko i wyłącznie trasę i startera z pistoletem, skutecznie podwyższył nam temperaturę. Odliczanie, strzał i poszli! Równe dwie godziny później miałem wbiec na metę…
Trasa półmaratonu nie była trudna. Najgorsze momenty do dwa podbiegi. Na 14 i 20 kilometrze. Wiedziałem, że tam stracimy trochę czasu, dlatego od początku chciałem wypracować lekką przewagę nad czasem netto (bo na taki prowadzili pacemakerzy wszystkich grup), żeby ze spokojem wspinać się na pagórki. Urywałem sekundy głównie tam, gdzie było lekko z górki. Nie chciałem, żeby mi się grupa posypała. W związku z tym do 500-metrowego podbiegu na Agrykoli na 14 kilometrze dobiegliśmy z zapasem około 20 sekund. Byłem przekonany, że to wystarczy. Dobry to był czas, zważywszy na to, że na punktach odżywczych starałem się lekko zwalniać, żeby grupa ze spokojem mogła do mnie dobiec i żebyśmy dalej lecieli razem. Sam do stołów z piciem nie zbiegałem, nie odczuwałem takie potrzeby, bardzo dobrze mi się biegło. Niemniej dziękuję dwójce zawodników, którzy biorąc picie dla siebie, wzięli również dla mnie. Przed podbiegiem raz jeszcze zakrzyknąłem do towarzystwa, czy jest moc, siła i radość. Odpowiedzieli mi tak głośno, że byłem pewien, że nic złego się stać nie może. I rzeczywiście, na szczycie podbiegu okazało się, że mamy jeszcze 5 sekund zapasu. Później był długi odcinek z górki, ale nie puszczałem nóg, dałem odpocząć grupie i mimo że było naprawdę fajnie stromo, to biegliśmy w zamierzonym tempie ~5:40/km. Dopiero koło 18 kilometra, kiedy wszyscy już chyba czuli, że to się musi udać lekko przyspieszyłem do 5:35/km (czego na szczęście chyba nikt nie odczuł), żeby bezpiecznie się wspiąć na podbieg na most Poniatowskiego przed 20 kilometrem.
A gdy już się wspięliśmy, kiedy pozostał kilometr do mety, to kazałem tym, którzy mają siłę gnać przed siebie, bo zapas był taki, że dwie godziny połamali w rezultacie dość znacznie. Poczułem wówczas ogromną satysfakcję, kiedy mnóstwo ludzi najpierw przybijało ze mną piątki, dziękowali mi, a dopiero potem wyrywali do przodu. Do mety pokrzyczałem jeszcze na tych, którzy byli gdzieś za moimi plecami, kontrolując czas kazałem im się wyprzedzać, a sam ze spokojem i wielką radością w środku biegłem w kierunku mety. A metę przekroczyłem w idealnym czasie 1:59:59 i stwierdzam, że spośród wszystkich moich biegów, w których byłem pacemakerem, to ten był zdecydowanie najlepszy. Takiej grupy, takich emocji, takiej determinacji i takiej radości w ludziach nie widziałem jeszcze za swoimi plecami. Część z Was na pewno to czyta, a więc raz jeszcze Wam bardzo dziękuję! Wrzesień jest nasz!:)
Po biegu czekała mnie jeszcze jedna przyjemna historia. Razem z Piotrem poszedłem na spotkanie IW, organizatora Forum Ekonomicznego, a także (a może przede wszystkim) Festiwalu Biegowego w Krynicy. Oficjalnie zostałem przyjęty w poczet Ambasadorów powyższej imprezy.
Poznałem ciekawych ludzi, a także otrzymałem m.in. koszulkę, w której to, jako Ambasador, zadebiutuję już w najbliższą niedzielę podczas półmaratonu w Poznaniu. A że jak się za coś zabieram, to się w pełni w to angażuję, to w sobotę mam zamiar pojawić się również podczas dużego testu Coopera w moim mieście. Biegać nie będę, ale zaprosić biegaczy do Krynicy mam zamiar. Wracając do Warszawy – po spotkaniu przyszedł czas na zasłużone piwo z Piotrem (a nawet dwa), zasłużony porządny obiad i niezasłużone wielogodzinne oczekiwanie na powrotny autobus do domu. To był najbardziej męczący element tego wyjazdu, co nie zmienia faktu, że gdybym miał i pół doby tułać się po Złotych Tarasach i centralnym, to za to, co przeżyłem wcześniej, podjąłbym się tego bez wahania…
***Dziwne i niefajne to było uczucie. Być w Warszawie. Być w miejscach, w których jeszcze kilka miesięcy wcześniej było się w zupełnie innych okolicznościach. Widzieć miejsca, które jeszcze kilka miesięcy temu odwiedzało się nie samemu. Rozglądając się, praktycznie co chwila mieć przed oczami wspomnienia, nierzadko tak szczegółowe, że pamięta się nawet temat rozmów z danego miejsca, z danej ulicy. Nie mieć z kim się cieszyć z dobrze wykonanej roboty, nie mieć z kim podzielić się radością. Chociaż nie… miałem. Z jednej strony spodziewanie, z drugiej nieco mniej, niemniej jednak – Karolina, Piotr – wielkie dzięki!

Viewing all articles
Browse latest Browse all 2

Latest Images

Trending Articles